Portal informacyjny o bankowości i finansach - wiadomości, wydarzenia i edukacja dla inwestorów oraz kredytobiorców.
Home Felietony Success fee dzieli frankowiczów i prawników. Czy można wygrać sprawę z bankiem i nie zapłacić?

Success fee dzieli frankowiczów i prawników. Czy można wygrać sprawę z bankiem i nie zapłacić?

dodał Bankingo

To historia jak z przewrotnego dramatu, rozpisana na trzy akty pełne ironii i napięcia. Akt I: Na scenę wchodzą frankowicze – jeszcze nie ofiary, a raczej entuzjaści łatwego kredytu. Skuszeni wizją niskich rat i większego mieszkania, podpisują umowy kredytowe we frankach szwajcarskich, często nie czytając drobnego druku. Akt II: Z biegiem lat kurs franka szybuje, marzenia pękają niczym bańka mydlana. Frankowicze stają się ofiarami: twierdzą, że nie rozumieli, co podpisują. Zrozpaczeni i wściekli pozywają banki, wspierani przez kancelarie prawne, które pokazują im drogę do unieważnienia kredytów. W sądzie padają argumenty o klauzulach abuzywnych i braku świadomości ryzyka. Ku ich radości, sędziowie często przyznają im rację – padają wyroki unieważniające umowy kredytowe, frankowicze triumfują.

Akt III: Gdy kurtyna ma opaść na szczęśliwe zakończenie, następuje nieoczekiwany zwrot akcji. Niektórzy zwycięscy frankowicze wcielają się w rolę cwaniaków. Ci sami ludzie, którzy jeszcze niedawno zapewniali, że „nie wiedzieli, co podpisują”, teraz doskonale rozumieją, że wyrok unieważnia im dług. Co więcej – próbują wykorzystać sukces do uniknięcia kolejnej płatności. Tym razem to honorarium kancelarii staje się dla nich „niesprawiedliwym obciążeniem”. W finale dramatu frankowicz, jeszcze przed chwilą bohater w walce z wielkim bankiem, przeistacza się w sprytnego dłużnika kombinującego, jak tu wykręcić się od zapłaty własnemu prawnikowi. To paradoksalne odwrócenie ról: ofiara banku staje się dłużnikiem prawnika, a hasło „nie rozumiałem umowy” powraca na scenę – tym razem jako wymówka, by nie płacić za wygraną sprawę.

Ta tragifarsa bulwersuje i wciąga jednocześnie. Publiczność (czytaj: opinia publiczna) ze zdumieniem obserwuje, jak łatwo moralitet zamienia się w groteskę. Frankowicze, którzy dopięli swego i pozbyli się kredytu, zamiast świętować, rozpoczynają nowy konflikt – z dotychczasowym wybawcą. Zamiast oklasków na koniec sztuki słychać zgrzyt: oto wygrany z bankiem klient oznajmia prawnikowi: „Nie zapłacę, bo… nie wiedziałem, że mam zapłacić”. Kurtyna jeszcze nie opada – przed nami ciąg dalszy dramatu, tym razem na innej sali sądowej.

Forumowe mądrości nowego tysiąclecia

W erze internetu kolejny akt dramatu rozgrywa się nie na scenie sądu, lecz na forum dyskusyjnym. Wirtualne grupy frankowiczów tętnią życiem i… poradami spod ciemnej gwiazdy. Niczym średniowieczny rynek pełen szeptuch i znachorów, współczesne fora wypełniają się „forumową mądrością” na temat tego, jak sprytnie uniknąć płacenia. Posty o tytułach w stylu „Jak nie płacić prowizji kancelarii – poradnik” zbierają setki komentarzy.

Na jednym z popularnych portali społecznościowych użytkownik dzieli się doświadczeniem: „Ja nie zapłaciłem ani grosza prawnikowi – i co mi zrobił? Nic! Polecam ten sposób”. Pod spodem lawina odpowiedzi. „Trzeba kombinować, przecież nas banki okradały latami” – wtóruje inny frankowicz, zyskując dziesiątki polubień. Ktoś inny dopytuje: „A co jak prawnik pójdzie do sądu?”. Odpowiedź przychodzi szybko: „Nie ma się czym przejmować, podobno te umowy z kancelarią to też pic na wodę, można je podważyć”.

W kilka chwil tworzy się poradnik kombinatora: nie odbieraj wezwania, powołuj się na niezrozumienie umowy, żądaj rozliczenia co do grosza, strasz skargą na prawnika. Wszystko to publicznie dostępne, ku uciesze innych dłużników.

Trudno nie zauważyć, że ta internetowa szkoła cwaniaków to znak czasów. Gdyś zapytać ich wprost, czy to uczciwe – oburzą się: „A banki były uczciwe? Walczymy o swoje!”. W mentalności niektórych frankowiczów kombinowanie stało się cnotą, sposobem na wyrównanie krzywd. To nie tylko jednostkowe przypadki – na forach widać pewien społeczny fenomen. Polacy od dawna słynęli z zaradności w trudnych warunkach, ale tu granica między zaradnością a zwykłą nieuczciwością zaczyna się zacierać. Internet wzmacnia echo tych postaw – w grupie raźniej oszukiwać, bo każdy utwierdza każdego, że robią dobrze. Jak trafnie zauważyli internauci przy innej okazji: „Polak znowu znalazł sposób, żeby nie płacić”. Kombinowanie urasta tu do miana sportu narodowego, powodu do chluby przed równymi sobie.

Niestety, to mądrość pozorna – oklaskują ją tylko ci, którzy też chcą ugrać coś cudzym kosztem.

Społeczno-kulturowo zjawisko to budzi niepokój. Z jednej strony mamy spadek zaufania – frankowicze na forach piszą otwarcie o prawnikach per „kolejni oszuści do ogrania”. Skoro bank okazał się niegodny zaufania, to może i prawnik – myślą – więc lepiej go uprzedzić i nie zapłacić. To echo głębszej mentalności: „skoro wszyscy dookoła chcą mnie oszukać, bądź sprytniejszy i oszukaj pierwszy”. Tak rodzi się błędne koło podejrzeń i braku zaufania, w którym uczciwość staje się synonimem frajerstwa. Niestety, taka postawa rozlewa się jak plama oleju – dziś na forach frankowiczów, jutro być może w innych społecznościach dłużników czy klientów usług. Jej ofiarą pada więź społeczna i elementarna uczciwość.

Pseudo-eksperci finansowi: profesjonalni sabotażyści

Internetowe szeptanki nie biorą się znikąd – często kierują nimi samozwańczy pseudo-eksperci finansowi, prawdziwi profesjonalni sabotażyści dobrych obyczajów. Ci rzekomi doradcy pojawiają się na grupach i blogach, mamiąc kredytobiorców obietnicami bezkarności. „Nie płaćcie prawnikom, bo są sposoby, żeby tego legalnie uniknąć” – głoszą z pewnością siebie guru domowego prawa. Zachwalają swoje „doświadczenie” i podsuwają gotowe recepty na uniknięcie zapłaty kancelarii.

Najczęściej idzie to w parze z pseudonaukowym bełkotem: „analizy finansowe”, „interpretacje rozliczeń”, wykresy i tabelki, które mają udowodnić, że frankowicz właściwie… nic nie zyskał, a więc prawnikowi nic się nie należy. Brzmi absurdalnie? Oto przykład: jeden z takich ekspertów argumentuje, że jeśli w wyniku ugody bank umorzył kredyt, ale nie wypłacił klientowi fizycznej gotówki, to nie można mówić o korzyści finansowej.

Skoro brak „żywej” gotówki w garści, to – zdaniem doradcy – brak podstaw do prowizji dla prawnika. Inny numer: straszenie nieważnością umowy z kancelarią. Pseudo-ekspert podpowiada: „Znajdź w umowie z prawnikiem niedozwoloną klauzulę, coś na pewno się znajdzie – wtedy umowa jest do podważenia i nic nie musisz płacić!”. Na deser oferują (oczywiście odpłatnie) pomoc w przygotowaniu pism i „specjalistycznych wyliczeń”, które mają rzekomo dowieść przed sądem, że klient nie odniósł korzyści z wygranej sprawy. To wszystko brzmi niemal zbyt pięknie, by było prawdziwe – i oczywiście takie jest.

Ci samozwańczy doradcy znikają równie szybko, jak się pojawili. Gdy przychodzi co do czego – kancelaria kieruje sprawę na drogę sądową – pseudo-ekspert umywa ręce. Nagle nie ma kto poprowadzić dalej „strategii sprytu”. Człowiek, który obiecywał frankowiczom złote góry i bezkarność, przestaje odbierać telefony. Nie ponosi żadnej odpowiedzialności za swoje rady. Koszty moralne i prawne poniesie wyłącznie frankowicz, który dał się złapać na ten lep. Pseudo-ekspert, niczym lis chytrze podżegający kury do zbuntowania się przeciw psu stróżującemu, znika w krzakach, gdy nadciąga myśliwy. Innymi słowy – kiedy prawnik składa pozew o swoje wynagrodzenie, klient zostaje sam na polu bitwy, zdany wyłącznie na łaskę (a raczej niełaskę) sądu.

Rola tych niby-doradców jest szczególnie nieetyczna. Żerują na frustracji i chciwości części kredytobiorców, podsuwając im pseudo-legalne sztuczki. W istocie są jak szeptacze podsuwający fałszywe mapy – prowadzą ludzi na manowce, a potem uciekają. Etycznie to sabotaż poczucia odpowiedzialności: utwierdzają dłużników w przekonaniu, że oszukać prawnika to nic złego, a przy okazji zarabiają na tym (sprzedając swoje „analizy” czy porady). Społecznie – robią wodę z mózgu tym, którzy i tak są już zagubieni między paragrafami. I co najgorsze, podważają autorytet prawdziwych ekspertów. Bo skoro pan X z internetu mówi, że „da się nie płacić i to zgodnie z prawem”, to znaczy, że kancelarie kłamią twierdząc odwrotnie – tak myśli niejeden zdezorientowany kredytobiorca.

Warto zauważyć jeszcze jeden aspekt: niektóre z „kancelarii” oferujących prowadzenie spraw za 0 zł na początku same były prowadzone przez spółki, które nie podlegały zasadom etyki adwokackiej. To tzw. firmy odszkodowawcze, które kusiły klientów brakiem opłat wstępnych, by potem żądać ogromnego success fee. Kilka głośnych przypadków, gdzie w umowach pojawiły się drakońskie kary (np. 50 tys. zł za próbę zawarcia ugody z bankiem bez wiedzy firmy), narobiło szumu w mediach. UOKiK interweniował i ustalił, że renomowane kancelarie takich praktyk nie stosują, a owe „straszaki” to dzieło podejrzanych spółek, nie zaś adwokatów. Niemniej jednak pseudo-eksperci wykorzystują nagłośniony strach – krzyczą: „Widzicie, prawnicy was kiwają na 50 tysięcy!”, generalizując jednostkowe patologie. Szkodzą tym podwójnie: podkopują zaufanie do uczciwych prawników i zachęcają klientów do niepłacenia nawet tam, gdzie umowy były klarowne. To prawdziwi dywersanci rynku usług prawnych i relacji klient-prawnik.

Sędziowy facepalm – frankowicze przegrywają z kancelariami?

A co na to wszystko Temida – nasze sądy i sędziowie, którzy tę operę mydlaną muszą oglądać z ławy? Nietrudno sobie wyobrazić sędziego na kolejnej rozprawie, jak z niedowierzaniem kręci głową i robi mentalny facepalm. Oto przed jego obliczem staje frankowicz, którego kolega po fachu być może niedawno wyciągnął z tarapatów, unieważniając toksyczny kredyt. Teraz jednak rola się odwróciła: frankowicz siedzi po stronie pozwanej, a pozywa go… jego własny pełnomocnik.

Sędzia przewraca oczami, bo w aktach sprawy jak byk stoi znajome nazwisko i znajoma historia, tylko oskarżenia inne. Hipokryzja sytuacji jest aż nadto wyraźna: ten sam człowiek, który w poprzednim procesie zarzekał się, jak bardzo nie rozumiał umowy kredytowej, teraz utrzymuje, że… nie zrozumiał również umowy z prawnikiem. Tyle że o ile za pierwszym razem sąd mógł dać wiarę jego niewiedzy wobec bankowego żargonu, o tyle za drugim – cierpliwość się kończy.

Sędziowie nie kryją znużenia i rozgoryczenia. Nieoficjalnie można usłyszeć w kuluarach sądu: „Ręce opadają, proszę pani/pana”. Mają dość hipokryzji, z jaką przychodzi im się mierzyć. – „Najpierw klient udaje naiwniutkiego, a potem nagle jest cwańszy od samego diabła. Są granice naiwności, których nawet sąd nie kupi” – mówi anonimowo jeden z doświadczonych sędziów, komentując powtarzające się linie obrony frankowiczów. Bo obrona tychże bywa kuriozalna: „Wysoki Sądzie, nie zdawałem sobie sprawy, że wygrywając sprawę będę musiał zapłacić prawnikowi, myślałem, że on robi to z dobroci serca albo że bank mu zapłaci”. Na takie tłumaczenia sędziowie reagują coraz chłodniej. Umowa to umowa – podkreślają w wyrokach – a klient, który ją podpisał, ma obowiązek zapłaty wynagrodzenia za sukces zgodnie z kontraktem.

W dotychczasowych znanych sporach tego typu sądy jednoznacznie stają po stronie kancelarii. Dla wymiaru sprawiedliwości sprawa jest jasna: skoro był sukces (unieważnienie kredytu lub ugoda) i było zobowiązanie do success fee, to należy je uiścić, kropka. Wszelkie kombinacje w stylu „a może jednak mnie sąd zwolni, bo to niezgodne z dobrymi obyczajami?” można włożyć między bajki. Sędziowie nie zamierzają tworzyć nowego paragrafu „wybaczamy długi sprytnym dłużnikom”. Wręcz przeciwnie – patrzą na takie zachowanie jak na oczywiste nadużycie prawa. Sprawiedliwość ma być ślepa na osoby, ale nie na fakty: a fakty są takie, że kancelaria wywiązała się ze swojej pracy, klient wygrał – więc trzeba za usługę zapłacić.

Coraz częściej w uzasadnieniach wyroków pobrzmiewają gorzkie nuty. Sędziowie zwracają uwagę, że klient podpisał umowę dobrowolnie, często mając czas by ją skonsultować, a teraz próbuje się jej wyprzeć. Argumenty o rzekomej nieuczciwości prawników zwykle spełzają na niczym – bo brak dowodów, by w danym przypadku umowa była niejasna czy wyzyskująca. Mało tego, sędziowie mają świadomość, że po drugiej stronie stoją prawnicy, którzy znają się na rzeczy i zabezpieczyli swoje interesy w umowach. Standardem jest przecież, że premia za sukces obejmuje różne formy wygranej, także te nieprzelane fizycznie na konto klienta (np. zmniejszenie lub umorzenie długu). Innymi słowy – jeśli klient uwolnił się od np. 300 tys. zł długu, to odniósł realną korzyść, nawet jeśli nie dostał przelewu z banku, i od tego należy się prowizja. Sąd doskonale to rozumie i nie da się nabrać na sprytne „analizy” doradców-celebrytów, które próbują zamazać ten fakt.

Można śmiało powiedzieć, że sędziowie czują się rozczarowani postawą niektórych frankowiczów. Gdy rozpoczynała się fala pozwów przeciw bankom, wielu sędziów – zapewne w duchu – kibicowało konsumentom walczącym z wielkimi instytucjami finansowymi o sprawiedliwość. Jednak teraz, patrząc jak część z tych konsumentów po wygranej walce obraca prawo przeciw swoim własnym pełnomocnikom, czują niesmak. To tak, jakby ktoś wykorzystał wyrok sądu jako broń do niecnego celu. Dla wymiaru sprawiedliwości to policzek: bo idea ochrony konsumenta zostaje wypaczona i ośmieszona. Jeden z sędziów stwierdził off the record, że sprawy frankowicz kontra kancelaria to „teatr absurdu”, w którym sąd zmuszony jest do oczywistych rozstrzygnięć, marnując czas, który mógłby poświęcić innym sprawom.

Nie dziwi więc, że gdzieniegdzie sędziowie zaczynają apelować o zdrowy rozsądek i uczciwość. Bo ile można wysłuchiwać tego samego refrenu: „Ja nie rozumiałem… ja byłem ofiarą… mnie się należy”, gdy w świetle dowodów ten śpiew brzmi fałszywie? Sądy to nie scena do odgrywania komedii pomyłek – cierpliwość Temidy ma swoje granice.

Psychologia wyłudzania

Co powoduje, że część frankowiczów po wygranej zamienia togę ofiary na kapelusz kombinatora? Odpowiedź kryje się w meandrach psychologii – to racyjonalizacja, wyparcie i moralna elastyczność w pełnej krasie. Przede wszystkim działa tu selektywne rozumienie rzeczywistości. Frankowicz, który twierdzi, że nie pojął zawiłości umowy kredytowej (bo „nie jestem ekonomistą”), i że nie dostrzegł w umowie z prawnikiem obowiązku zapłaty success fee (bo „to było napisane prawniczym żargonem”), jakoś bez trudu pojmuje, gdy coś jest dla niego korzystne. Gdy sąd ogłasza wyrok unieważniający kredyt, nagle każdy paragraf jest krystalicznie jasny – można go cytować z pamięci na forum, chwalić się znajomym, analizować linijka po linijce. Trudno oprzeć się wrażeniu, że niezrozumienie pojawia się wybiórczo: tylko wtedy, gdy chodzi o obowiązki i koszty. To klasyczny paradoks rozumienia – rozumiem to, co chcę rozumieć.

Od strony psychologicznej mamy tu do czynienia z mocnym mechanizmem racjonalizacji. Frankowicz-oszust musi jakoś usprawiedliwić sam przed sobą swoje działanie: niepłacenie prawnikowi. Bez tego naraziłby się na dysonans poznawczy – przecież uważał się za ofiarę niesprawiedliwości, pozywał bank w imię zasad, a teraz sam łamie zasady? Trzeba więc zmienić narrację, żeby wyjść z tego czystym. Najłatwiej znów obsadzić siebie w roli ofiary: tym razem ofiary chciwego prawnika. Moralność Kalego w najczystszej postaci: „Jak bank brał moje – to było źle, ale jak ja nie chcę zapłacić prawnikowi – to dobrze”. Tę moralność podbudowuje się rozmaitymi wymówkami. „Prawnik i tak dużo zarobił na innych, nic mu się nie stanie”. „Bank zwrócił koszty procesu, to powinno kancelarii wystarczyć”. „Kancelaria nic wielkiego nie zrobiła, sąd sam by mnie obronił”. „Umowa była niejasna, więc czuję się zwolniony z obowiązku”. To wszystko mechanizmy obronne – próba przekonania samego siebie, że kradzież (bo czymże innym jest zatrzymanie cudzej należności?) w ogóle nie jest kradzieżą, tylko aktem sprawiedliwości.

Dochodzi tu również mentalność kombinowania, która ma głębokie kulturowe korzenie. Po dekadach życia w systemie, gdzie „kombinowanie” było sposobem na przeżycie, wielu Polaków nie pozbyło się przekonania, że spryt jest ważniejszy niż prawo. Taki frankowicz potrafi w jednej chwili ubrać się w szaty moralisty (gdy pozywa bank za nieetyczne klauzule), by zaraz potem przeistoczyć się w cwanego „Janusza biznesu”, co to „załatwi, żeby nie zapłacić, bo po co frajer ma płacić”. Psychologicznie to nic innego jak rozszczepienie postaw. Człowiek widzi siebie jako dobrego, uczciwego – ale tylko wobec tych, których uznał za pokrzywdzonych (wobec innych frankowiczów, wobec siebie samego). Natomiast wobec tych, których wrzucił do worka „źli, bo coś chcą ode mnie” (bankier, prawnik, może państwo), czuje przyzwolenie na nieuczciwość. W jego umyśle następuje subtelne przesunięcie: prawnik, który przecież był sprzymierzeńcem, nagle staje się częścią „systemu”, z którego trzeba się wyrwać. To samooszukiwanie się pozwala mu działać bez poczucia winy.

Ciekawym zjawiskiem jest też efekt grupy i echo chamber – we wspomnianych forach internetowych oklaski od innych kombinatorów utwierdzają w przekonaniu, że robi właściwie. Psychologia społeczna uczy, że jeśli nasze wątpliwe moralnie działanie zyska aprobatę grupy rówieśników (tutaj innych frankowiczów), to znika indywidualne poczucie winy. „Skoro tylu nas tak robi, to widocznie to nic złego – to norma” – myśli sobie taki delikwent. Powstaje nowa norma moralna wewnątrz subkultury: nie płać frajerowi-prawnikowi, bo on by z ciebie zedrzeć chciał. To niepisany kodeks, który uspokaja sumienie.

Nie można pominąć także czynnika emocjonalnego. Wielu frankowiczów latami żyło w stresie i poczuciu krzywdy wobec banków. Gdy wreszcie wygrywają, emocje nie opadają, lecz szukają kolejnego ujścia. Zamiast cieszyć się zwycięstwem, niektórzy wciąż potrzebują wroga, z którym mogą walczyć – bo zdążyli się uzależnić od roli walczącego rycerza. Kiedy bank pokonany, rolę przeciwnika przejmuje prawnik domagający się zapłaty. Psychologicznie łatwiej wciąż być w stanie mobilizacji i gniewu (zamiast uznać: sprawa załatwiona, czas spełnić zobowiązania). To paradoksalna potrzeba konfliktu – mechanizm znany choćby ofiarom długoletnich sporów, którym trudno wrócić do normalności bez adrenaliny walki. Walcząc z prawnikiem, frankowicz przedłuża sobie poczucie bycia stroną w epokowym konflikcie o „sprawiedliwość”, nawet jeśli teraz to on jest po ciemnej stronie.

Podsumowując ten wątek: psychologia frankowicza-nieuczciwca to wypadkowa hipokryzji, wybiórczej percepcji i usprawiedliwiania własnych czynów. To człowiek, który potrafi jednocześnie widzieć siebie jako bojownika o słuszną sprawę i bez mrugnięcia okiem łamać obietnice dane sojusznikom. Taka postawa niszczy spójność moralną – ale w jego odczuciu jest logiczna, bo służy jednemu nadrzędnemu celowi: jego własnemu interesowi. Jeśli kiedyś stanąłby przed lustrem prawdy, musiałby przyznać: „Tak, zrobiłem źle”. Ale to lustro przysłania mu teraz gęsta mgła racjonalizacji, podtrzymywana przez fałszywy aplauz internetowych kibiców.

Ekonomiczne tsunami

Z pojedynczych dramatów i wątpliwych postaw jednostek rodzi się zjawisko, które można porównać do ekonomicznego tsunami uderzającego w rynek usług prawnych i nie tylko. Co prawda nie mówimy tu o zniszczeniach na skalę gospodarki państwa, ale efekty tej fali odczuwają różne części systemu: sądy, kancelarie, inni klienci, a pośrednio nawet sektor bankowy i ogólne zaufanie rynkowe.

Po pierwsze, zalew pozwów frankowiczów przeciw bankom sam w sobie obciążył sądy, ale teraz mamy kolejną falę pozwów – tym razem kancelarii przeciw frankowiczom. Każda taka sprawa to dodatkowe koszty pracy wymiaru sprawiedliwości. Gdy zjawisko niepłacenia prawnikom staje się coraz powszechniejsze, rośnie liczba procesów o wynagrodzenia za sukces. Sądy muszą poświęcać czas na coś, co w zdrowym systemie powinno być rzadkością – na egzekwowanie oczywistych umów między klientem a usługodawcą. To tak, jakby po każdej wygranej sprawie trzeba było prowadzić następną, aby doprowadzić do pełnego rozliczenia.

Marnotrawstwo czasu i pieniędzy publicznych staje się odczuwalne. Gdy mnożą się takie sprawy, wydłużają się kolejki w sądach, a inni obywatele czekają dłużej na swoje rozprawy. W skali makro to zjawisko nie rujnuje budżetu państwa, ale jest niczym kamyczek, który może poruszyć lawinę: jeśli utwierdzi się kultura „nie płać, zobaczymy w sądzie, co będzie”, to sądy utoną w pozwach o drobne roszczenia, których można by uniknąć.

Po drugie, koszty ponoszą same kancelarie – zmuszone do dochodzenia swoich należności. Dla dużej, doświadczonej kancelarii kwota sukces fee od jednego klienta może nie zachwiać finansami, ale procesowanie się z własnym klientemto koszty: opłaty sądowe, czas prawników (który mogliby poświęcić na innych klientów), ryzyko nieściągalności jeśli klient okaże się niewypłacalny. Kancelarie, widząc rosnącą falę nieuczciwych klientów, prawdopodobnie zaostrzą warunki współpracy. Już teraz prawnicy deklarują, że nie będą machać ręką na takie przypadki – coraz śmielej pozywają nieuczciwych klientów i żądają w pozwach nie tylko zaległych honorariów, ale też odsetek za opóźnienie i kosztów procesu. Dla niesolidnego frankowicza oznacza to znacznie wyższy rachunek końcowy – próba oszczędności kończy się fiaskiem, bo musi zapłacić wszystko wraz z odsetkami i opłatami sądowymi. Jednak nawet wygrywając takie sprawy, kancelarie mogą dojść do wniosku, że ryzyko współpracy z pewnym typem klientów jest zbyt duże. W rezultacie zmienią cenniki lub modele obsługi: wyższe zaliczki na poczet honorarium, mniejsza skłonność do umów czysto prowizyjnych, dokładniejsze weryfikacje klientów.

To zaś uderzy w uczciwych frankowiczów (i szerzej – w uczciwych klientów korzystających z usług prawnych). Jeśli kancelarie zrażone postawą części dłużników zaczną żądać większych opłat z góry, wielu naprawdę potrzebujących pomocy prawnej może na nią nie być stać. Dotąd success fee było dla niektórych jedyną szansą na prawnika – „nie mam pieniędzy teraz, ale zapłacę po wygranej”. Teraz kancelaria powie: „Proszę wpłacić znaczną część wynagrodzenia z góry, bo nie mamy pewności, czy potem Pan/Pani nas nie wystawi do wiatru”. Dostęp do usług prawnych może zostać ograniczony dla najuboższych lub najbardziej potrzebujących, właśnie przez nadużycia kilku spryciarzy. To trochę jak z ubezpieczeniami – jeśli wzrasta wyłudzeniowość, rosną składki dla wszystkich. Tu, jeśli rośnie nieuczciwość klientów, spadnie dostępność „płatności po wyniku” dla uczciwych.

Kolejna sprawa: relacje na linii klient-prawnik doznały uszczerbku. Gdy co któryś klient okazuje się sabotażystą, prawnicy nabierają podejrzliwości do wszystkich. Znika gdzieś tradycyjna „gentlemen’s agreement”, że po wygranej obie strony siądą i się rozliczą. Teraz być może każdy prawnik obsługujący konsumenta będzie brał pod uwagę najczarniejszy scenariusz. Atmosfera podejrzliwości staje się niestety obustronna – klienci nie ufają prawnikom, prawnicy klientom. A przecież zaufanie jest fundamentem usług profesjonalnych. Jeśli zostanie podkopane, cała branża prawnicza będzie funkcjonować gorzej – więcej formalizmu, zabezpieczeń, mniej empatii i elastyczności.

Nie można zapomnieć o szerszym kontekście ekonomicznym. Sektor bankowy już dostał finansowy cios falą unieważnień kredytów – to koszt dla banków (a pośrednio dla całej gospodarki) liczony w dziesiątkach miliardów złotych. Jeżeli dołożyć do tego bałagan związany z rozliczeniami po wygranych, obraz staje się jeszcze mniej stabilny. Banki obserwują to zjawisko zapewne z niejaką Schadenfreude: „Frankowicze wygrali z nami, ale teraz kłócą się z własnymi prawnikami – patrzcie, jacy roszczeniowi”. W oczach opinii publicznej może to niekorzystnie odbić się na ogóle frankowiczów. Społeczeństwo, widząc nagłówki typu „Frankowicz nie zapłacił prawnikowi”, może zacząć wrzucać wszystkich do jednego worka: pazerni, niewdzięczni, wiecznie niezadowoleni. To uderza w wizerunek całej grupy kredytobiorców frankowych, podważając niejako moralną zasadność ich wcześniejszych roszczeń. „Skoro potrafią oszukiwać własnych adwokatów, to może i bankom zrobili przekręt?” – zasieje się ziarno wątpliwości. To oczywiście niesprawiedliwe uogólnienie, ale w przestrzeni publicznej uproszczenia rządzą emocjami ludzi. W ten sposób kilka czarnych owiec psuje reputację całego stada – a banki i ich lobby z pewnością to wykorzystają w narracji, by odzyskać choć trochę sympatii.

Wymiar systemowy i etyczny

Czy obecna sytuacja nie obnaża pewnych słabości systemu, które należałoby zreformować? Po pierwsze, brak jasnych regulacji co do success fee dla konsumentów był polem minowym. Polskie prawo długo formalnie zakazywało adwokatom czystego success fee (ze względów etycznych), stąd pojawiły się twory omijające ten zakaz – spółki z o.o. świadczące takie usługi. Może warto, aby ustawodawca wprost uregulował dopuszczalność i granice wynagrodzenia za sukces w sprawach konsumenckich, tak by klienci dokładnie rozumieli, za co płacą.

Można wymagać np. standardowego formularza umowy z wyszczególnieniem na prostej tabelce: wygrałeś ile, płacisz ile. Wtedy trudniej zasłaniać się niezrozumieniem. Po drugie, może należałoby rozważyć wprowadzenie mechanizmu natychmiastowej wykonalności zobowiązań wobec pełnomocników w przypadku wygranej – np. w formie dobrowolnego poddania się egzekucji przez klienta już w umowie (taki notarialny zapis).

Gdyby każdy frankowicz podpisujący z prawnikiem umowę musiał od razu zgodzić się, że po wyroku sukcesowym notariusz ściągnie mu należność dla kancelarii, niewiele byłoby pola do kombinowania. To oczywiście musiałoby iść w parze z zabezpieczeniami przed nadużyciem ze strony prawników, ale na stole leży generalna zasada: uprościć egzekwowanie oczywistych należności.

Po trzecie, edukacja prawna i finansowa – tu ciągle mamy deficyt. Skoro tylu ludzi twierdzi, że nie rozumie, co podpisuje, może trzeba mocniej uderzyć w bęben edukacji konsumenckiej. Kampanie społeczne, obowiązkowe informacje, może nawet krótkie szkolenia online dla frankowiczów przed złożeniem pozwu (brzmi dziwnie, ale czemu nie?) – cokolwiek, co wybije z rąk argument niewiedzy. Jeśli wszyscy wiedzą, na czym stoją, trudniej potem kreować się na naiwniaka.

Systemowo przydałaby się też większa odpowiedzialność po stronie doradców. Obecnie pseudo-ekspert z internetu może opowiadać bajki i nie ponosi konsekwencji. Może należałoby wprowadzić sankcje dla osób, które odpłatnie świadczą poradnictwo finansowo-prawne bez licencji, wprowadzając klientów w błąd. To delikatna materia (granica wolności słowa), ale warto się nad tym pochylić – bo obecnie mamy Wild West, w którym krzykacz w internecie może zasiać chaos i zniknąć, a sprzątać musi państwo i sądy.

Na koniec, z punktu widzenia etyki i zdrowia społecznego, potrzebujemy zmiany postaw. Musimy jako społeczeństwo głośno powiedzieć, że kombinatorstwo to nie cnota. Że umów należy dotrzymywać, a cwaniactwo wcale nie czyni z nikogo bohatera – przeciwnie, czyni szkodnika. Potrzebujemy przywrócenia zaufania: klienci muszą ufać, że prawnicy grają fair (i zdecydowana większość gra fair, bo inaczej nie wygrywaliby spraw frankowych tak skutecznie), prawnicy muszą ufać, że klient honoruje swoje słowo. Bez tego każda transakcja czy współpraca zamienia się w ryzykowną grę.

Podsumowanie

Czy możemy wyciągnąć z tej historii jakieś pozytywne wnioski? Na pewno jest nią lekcja, że brak jasnych reguł i egoizm jednostek mogą wykoleić nawet najszlachetniejszy proces dochodzenia sprawiedliwości. System prawny powinien być przygotowany na takie nadużycia – poprzez klarowne przepisy i szybkie orzecznictwo (co, na szczęście, w tych sprawach ma miejsce – sądy orzekają sprawnie na korzyść kancelarii). Ale kluczowa jest praca u podstaw: zmiana mentalności. Dopóki kombinator będzie w towarzystwie uważany za sprytnego, a nie za szkodnika, dopóty takie „tsunami” będą się powtarzać. Dziś to frankowicze, jutro kto inny znajdzie sposób, „żeby nie płacić”. A każda taka fala podmywa fundamenty wzajemnego zaufania i praworządności.

Konkluzja jest gorzka, ale konieczna: czas przerwać ten teatr hipokryzji. Frankowicze wygrali ważną batalię o swoje prawa – ale to nie daje im licencji na łamanie praw innych. Jeśli chcą zachować twarz i moralną słuszność swojej walki, powinni rozliczyć się uczciwie ze swoimi obrońcami. Inaczej historia zapamięta ich nie jako bohaterów, lecz chytrych kombinatorów strzelających sobie w stopę. Bo jak trafnie ujął to jeden z komentatorów: „Zamiast cieszyć się z wygranej z bankiem, wikłają się w nowy proces – tym razem jako pozwani… Radość pryska, gdy przychodzi pozew od niedawnego sojusznika”. Nie dopuśćmy, aby kolejny akt tego dramatu pisała już tylko ludzka chciwość.

Czas na katharsis – opamiętanie i przywrócenie zasad, dzięki którym słowo „sprawiedliwość” nie będzie odbijać się czkawką. System, społeczeństwo i sami frankowicze muszą wyciągnąć wnioski – inaczej toniemy wszyscy w fali wzajemnych pozwów i pretensji. Najwyższa pora zatrzymać to ekonomiczne (i moralne) tsunami, nim pochłonie ono resztki zaufania, jakie nam zostały.

Przejrzystość umów, edukacja i może drobna reforma prawna pomogą zapobiec takim sytuacjom w przyszłości. Ale żadna reforma nie zadziała, jeśli nie zmienimy naszego myślenia. Uczciwość musi znów stać się opłacalna, a cwaniactwo ryzykowne i napiętnowane – nie odwrotnie.

Tylko wtedy dramat frankowiczów zakończy się prawdziwym happy endem, zamiast ciągnąć w nieskończoność w coraz to brudniejszych odsłonach. Umów należy dotrzymywać – ta stara zasada jest fundamentem zdrowego systemu. Im szybciej wszyscy ją sobie przypomnimy, tym lepiej dla nas samych i dla przyszłych pokoleń kredytobiorców, konsumentów, klientów i obywateli.

Bo w ostatecznym rozrachunku społeczeństwo oparte na kombinatorstwie długo nie ustoi – runie jak domek z kart przy byle wietrze kryzysu. Warto o tym pamiętać, zanim znów ktoś zakrzyknie: „Hurra, znalazłem sposób, żeby nie płacić!”. Bo echo tego okrzyku może nas kosztować więcej, niż ktokolwiek z tych cwaniaków jest w stanie przewidzieć.

Mamy coś, co może Ci się spodobać

Bankingo to portal dostarczający najnowsze i najważniejsze wiadomości prawo- ekonomiczne. Nasza misja to dostarczenie najbardziej wartościowych informacji w przystępnej formie jak najszybciej to możliwe.

Kontakt:

redakcja@bankingo.pl

Wybór Redakcji

Ostatnie artykuły

© 2024 Bankingo.pl – Portal prawno-ekonomiczny. Wykonanie