Wyobraźmy sobie lokatę bankową, która w kilka lat potrafi podwoić zainwestowane pieniądze – brzmi jak finansowa fantazja. A jednak tysiące polskich rodzin odkryły lokatę o takich właśnie parametrach. Nie znajdziemy jej w ofercie banków, bo jest nią pozew przeciwko bankowi. Kredytobiorcy walutowi – zwłaszcza ci, którzy kilkanaście lat temu zaciągnęli kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich – masowo kierują sprawy do sądów, bo tam czeka na nich „zwrot” przebijający wszelkie depozyty. Na koniec IV kwartału 2024 r. w polskich sądach toczyło się ponad 202 tys. sporów dotyczących kredytów walutowych, a w samych trzech kwartałach 2024 zapadło 50,7 tys. wyroków – niemal wszystkie korzystne dla klientów. Skala zjawiska jest ogromna i bezprecedensowa, do tego stopnia, że Ministerstwo Sprawiedliwości planuje specjalną ustawę by „odkorkować” sądy z zalewu tych spraw. Co pcha tak wielu kredytobiorców do pozwów? Odpowiedź jest prosta: żaden bank nie da im tylu korzyści, ile mogą zyskać unieważniając swój kredyt we frankach, euro czy dolarach.
Spis treści:
Franki, euro i dolary – skala problemu kredytów walutowych
Boom na kredyty walutowe w Polsce trwał w najlepsze przed kilkunastu laty. Setki tysięcy Polaków skusiły się wtedy na hipoteki denominowane lub indeksowane do obcych walut, głównie franka szwajcarskiego, ale też euro czy w niektórych bankach dolarów. Powód wydawał się rozsądny: niższe oprocentowanie niż przy złotówkach i wiara, że silny złoty utrzyma się na długo. Niestety, rzeczywistość okazała się brutalna – frank poszybował z ~2 zł do ponad 4 zł, euro również znacząco podrożało, a rata kredytu wzrosła dramatycznie. Zamiast maleć, zadłużenie wielu rodzin rosło mimo regularnej spłaty rat.
Dziś, choć od tamtego boomu minęło kilkanaście lat, problem wciąż jest z nami. W Polsce pozostaje w obiegu około 250 tys. aktywnych umów „frankowych” (dla porównania, pięć lat wcześniej było ich aż 450 tys.). Wartość tych kredytów to nadal ok. 64 mld zł (pięć lat temu ponad 100 mld zł). Dochodzi do tego około 65 tys. hipotek w euro o wartości ok. 17 mld zł (ok. 3,7% wszystkich hipotek w kraju).
Choć kredyty w euro nie zdrożały tak skokowo jak frankowe – euro nie umocniło się wobec złotego aż tak drastycznie – to i ich posiadacze coraz częściej spoglądają w stronę sądów. Powód? Linia orzecznicza ukształtowana na sprawach frankowych dotyczy także kredytów denominowanych w euro. Innymi słowy: jeśli w umowie eurokredytu były takie same klauzule co w „frankowiczach”, to skutki prawne mogą być identyczne. Niezależnie od waluty, stawką w tych sporach są często setki tysięcy złotych – tyle może zyskać kredytobiorca na unieważnieniu wadliwej umowy.
Dane ekonomiczne obrazują skalę problemu. Jeszcze dekadę temu kredyty walutowe stanowiły znaczącą część portfela hipotecznego banków – dziś to ułamek, ale nadal istotny. Według danych Komisji Nadzoru Finansowego udział kredytów frankowych spadł do około 5% wartości portfela mieszkaniowego banków, jednak to wciąż dziesiątki miliardów złotych.
Szacunki wskazują, że łączne koszty potencjalnego unieważnienia tych umów dla sektora mogą sięgnąć astronomicznych kwot. Sam przewodniczący KNF ostrzegał, że dla banków stawka to nawet 100 mld zł – tyle mogą je łącznie kosztować przegrane sprawy frankowe. To pokazuje, jak wielką korzyść finansową przeciętny kredytobiorca może odnieść: każdy unieważniony kredyt to część tego „torcika” odbieranego bankom i zwracanego konsumentom.
Abuzywne klauzule – grzechy banków ujawnione przez sądy
Skąd jednak w ogóle wzięła się możliwość uwolnienia od kredytu? Klucz tkwi w błędach i nadużyciach popełnionych lata temu przez banki przy konstruowaniu tych umów. Większość kredytów walutowych zawierała klauzule indeksacyjne (przeliczeniowe), które dziś są podręcznikowym przykładem klauzul abuzywnych, czyli niedozwolonych. Najczęściej bank udzielał kredytu w złotych, ale indeksowanego do franka lub euro – to znaczy kwota zadłużenia i raty były przeliczane według kursu waluty z tabeli banku. I tu tkwi haczyk: tabele kursowe banku ustalane jednostronnie przez kredytodawcę. Konsument nie miał na nie wpływu ani pełnej wiedzy, jak te kursy są wyliczane. W efekcie bank mógł dowolnie kształtować swoje spready (różnice kursowe) – a klient brał na siebie całe ryzyko walutowe. Takie postanowienia sądowe uznały za nieuczciwe i sprzeczne z dobrymi obyczajami.
Trybunał Sprawiedliwości UE już w wyroku z 2019 r. (sprawa państwa Dziubak) stwierdził, że po usunięciu niedozwolonej klauzuli indeksacyjnej sąd nie może sam „dopisać” nic w zamian – umowa może upaść w całości, jeśli konsument się na to godzi. Późniejsze orzeczenia TSUE tylko utwierdzały tę linię, a także chroniły klientów przed różnymi straszakami ze strony banków.
Wyrok TSUE z czerwca 2023 r. rozwiał ostatnie wątpliwości: bank, którego umowa upada z powodu klauzul abuzywnych, nie ma prawa żądać od konsumenta żadnego wynagrodzenia za korzystanie z kapitału. Za to konsument może domagać się od banku dodatkowej rekompensaty – ponad zwrot rat. Sąd jasno podkreślił, że nadrzędnym celem dyrektywy UE jest ochrona konsumenta, a argumenty o stabilności sektora bankowego „nie są relewantne” w tej kwestii.
Na gruncie polskim tą samą drogą poszedł Sąd Najwyższy. W licznych wyrokach i uchwałach potwierdził, że jeśli z umowy kredytu wyrugujemy nieuczciwe postanowienia walutowe, cała konstrukcja traci sens – skutkiem jest nieważność umowy. Innymi słowy, kredytodawca nie może wówczas żądać od nas dalszych odsetek czy spreadów, bo brakuje podstawy kontraktu. Sędziowie w apelacjach w całym kraju murem stanęli po stronie frankowiczów, powołując się na prawo unijne i orzecznictwo SN. Dziś można mówić o zabetonowanej linii orzeczniczej – tak określiła ją pełnomocniczka ministra sprawiedliwości ds. ochrony konsumentów.
Sądy nie mają już wątpliwości co do abuzywności klauzul. Efekt? 97–99% wyroków w tych sprawach zapada na korzyść kredytobiorców, a zdarzają się kwartały, że wygrywają oni 100% spraw. To statystyki, o jakich marzy każdy pozywający – praktycznie pewna wygrana. Banki dobrze o tym wiedzą. Część z nich (np. PKO BP, Pekao) proponuje klientom ugody, aby uniknąć sądowej porażki, ale inni nadal brną w spory do końca, licząc na cud. Niektórzy kredytodawcy składają nawet nadzwyczajne skargi kasacyjne do SN (jak Santander czy BPH), choć szanse na odwrócenie trendu są znikome. Te opóźnienia to jednak miecz obosieczny– czekając latami na ostateczny wyrok, bank powiększa tylko swoją przyszłą stratę.
Pozew zamiast lokaty – rachunek zysków i strat
Dla frankowicza pozew przeciw bankowi nie jest już aktem desperacji, ale chłodną kalkulacją finansową. W warunkach, gdy najlepsze lokaty bankowe oferują około 7–8% w skali roku (i to często tylko na kilka miesięcy promocji), od czego jeszcze trzeba zapłacić podatek od zysków kapitałowych, korzyści z unieważnienia kredytu wyglądają o niebo lepiej. Oto najważniejsze elementy tej kalkulacji:
- Oszczędność na odsetkach i spreadach: Unieważnienie umowy oznacza, że kredytobiorca nie musi już płacić ani złotówki odsetek ani kosztów walutowych przewidzianych umową na przyszłość. Jeśli zatem komuś pozostało np. 200 tys. zł kapitału do spłaty i kilkanaście lat kredytu, to cały ten przyszły koszt znika – to tak, jakby zyskaćrównowartość anulowanych odsetek. Często mówimy tu o dziesiątkach, jeśli nie setkach tysięcy złotych w perspektywie całego okresu kredytowania.
- Zwrot wpłaconych rat: Ponieważ umowa jest traktowana jak nigdy nieistniejąca, strony muszą sobie zwrócić to, co świadczyły. Bank ma zwrócić klientowi wszystkie wpłacone raty kapitałowo-odsetkowe i prowizje, klient zaś powinien oddać bankowi nominalny kapitał, który otrzymał na początku (pomniejszony o to, co już spłacił). W praktyce wielu frankowiczów przez lata wpłaciło już więcej niż pożyczyło, więc bilans wychodzi na ich korzyść – mogą oczekiwać zwrotu nadpłaty. Nawet jeśli jeszcze nie nadpłacili kapitału w całości, unieważnienie oznacza przynajmniej uwolnienie od reszty długu. Jak obrazowo ujęły to media, to „darmowy kredyt” – klient otrzymał pieniądze od banku i finalnie oddaje tylko to, co pożyczył, bez żadnych odsetek. W dodatku przez lata mógł korzystać z tych środków, często spłacając przecież realnie mniejszą ratę niż analogiczny kredyt złotowy.
- Odsetki ustawowe – zysk jak z lokaty, ale lepszy: To prawdziwa wisienka na torcie. Gdy konsument żąda w pozwie zwrotu nienależnie pobranych kwot, sąd przyznaje tzw. odsetki ustawowe za opóźnienie od momentu doręczenia pozwu (a czasem od wezwania przedsądowego) do dnia zapłaty. Obecnie odsetki te wynoszą 11,5% rocznie – i uwaga, to po opodatkowaniu, bo odsetki zasądzone jako część odszkodowania nie podlegają „podatkowi Belki”. Innymi słowy, frankowicz pozywający bank otrzymuje niejako stałą stopę zwrotu 11,5% w skali roku od kwoty, której dochodzi, niezależnie od rynkowych wahań. Żaden bank nie oferuje dziś takiej lokaty! Dla porównania – nawet promocyjne depozyty dają ~8% brutto (ok. 6,5% na rękę) i to na krótko. A tu mamy 11,5% co roku, aż do prawomocnego wyroku. Przekłada się to na ogromne kwoty. Przykładowo, jeśli bank bezprawnie pobrał od nas 200 tys. zł (tyle nadpłaciliśmy ponad kapitał) i sprawa ciągnie się 3 lata, to samych odsetek ustawowych uzbiera się około 68 tys. zł. Po 6 latach sporu – jak wyliczają prawnicy – bank musiałby nam wypłacić już drugie tyle co kwota sporu, czyli niemal podwoić zwrot. Trudno o bardziej wymierny argument, że pozew sądowy to najlepsza lokata na rynku – przebija inflację, nie wymaga wkładu własnego (odsetki naliczają się od pieniędzy, które już kiedyś wpłaciliśmy bankowi), a zysk jest praktycznie pewny.
- Wstrzymanie spłaty na czas procesu: Mało tego – sądy na wniosek pozywających coraz częściej udzielają tzw. zabezpieczenia na czas trwania procesu, polegającego na zawieszeniu obowiązku spłaty kolejnych rat. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy klient spłacił już kwotę pożyczonego kapitału. To dodatkowy bonus: zamiast dalej płacić wysokie raty w trakcie procesu, kredytobiorca może odetchnąć, a jego dom czy mieszkanie nie jest zagrożone. Co ważne, projektowana ustawa frankowa ma nawet automatycznie wstrzymywać płacenie rat z mocy prawa na czas trwania sprawy. Dzięki temu pozywający nie musi obawiać się, że bank w międzyczasie wypowie mu umowę – spór toczy się przy zamrożonym status quo.
Zestawiając to wszystko, łatwo dostrzec, że z punktu widzenia gospodarstwa domowego pozew bywa lepszą inwestycją niż wszystkie produkty finansowe oferowane przez bank razem wzięte. Oczywiście trzeba ponieść pewne koszty – opłaty sądowe, ewentualnie wynagrodzenie kancelarii – i uzbroić się w cierpliwość. Jednak przy takich kwotach gra jest warta świeczki. Nic dziwnego, że wielu frankowiczów odrzuca propozycje ugód bankowych. Bank może kusić „odwalutowaniem” kredytu czy częściowym umorzeniem długu, ale to zwykle cząstka tego, co klient realnie odzyska w sądzie. Ci, którzy zawalczą, zyskują finansowo znacznie więcej niż ugodowicze – unieważnienie umowy usuwa cały dług i zwraca nadpłaty z odsetkami, podczas gdy ugoda z reguły tylko redukuje saldo bez zwrotu tego, co już zapłacono. Różnice sięgają dziesiątek (a bywa, że i setek tysięcy złotych) na korzyść pozywających.
Nie czekaj – działaj!
Mając tak mocne argumenty i przytłaczające statystyki sukcesów, posiadacze kredytów w CHF czy euro powinni poważnie rozważyć drogę sądową. Zwlekanie gra na korzyść banków – każdy miesiąc spłacania wadliwej umowy to kolejne pieniądze oddane bankowi, które później trzeba będzie dochodzić. Co prawda odsetki ustawowe wynagradzają zwłokę, ale po co zamrażać swój kapitał w toksycznym kredycie?
Im szybciej podejmiemy działanie, tym prędzej osiągniemy spokój i finansową ulgę. Warto zacząć od konsultacji z prawnikiem doświadczonym w sprawach frankowych. Analiza umowy zazwyczaj szybko ujawnia, czy zawiera ona klauzule abuzywne – a jest duża szansa, że tak właśnie jest, bo zdecydowana większość umów z tamtego okresu je miała. Następnie pozostaje złożenie pozwu i… cierpliwość.
Nawet jeśli proces potrwa parę lat, to – jak pokazano wyżej – czas działa na korzyść frankowicza (odsetki rosną), a nie banku. Nie trzeba też obawiać się kontrpozwu ze strony banku o „wynagrodzenie za korzystanie z kapitału”. Po wyroku TSUE z 2023 r. takie żądania banków są bezzasadne i niemal wszystkie sądy je oddalają. KNF i bankowcy straszyli kiedyś, że unieważnienie kredytu to niepewność i ryzyko – dziś wiemy, że to puste słowa.
Co ważne, pozywając bank, nie musimy obawiać się utraty dachu nad głową. Gdy spłaciliśmy kapitał, możemy uzyskać zabezpieczenie i wstrzymać raty, a nawet bez tego banki rzadko decydują się na drastyczne kroki wobec pozywających klientów (wiedzą, że w sądzie i tak przegrają). Z kolei ugody warto rozważać ostrożnie – często to bankowe minimum przyzwoitości, dalekie od tego, co wywalczymy przed wymiarem sprawiedliwości.
Zakończenie
Historia kredytów frankowych to lekcja, z której płynie klarowny wniosek: dochodzić swoich praw warto, zwłaszcza gdy prawo jest po naszej stronie. Dziś już nie ma wątpliwości, że to banki w swoich umowach zbłądziły – i ponoszą tego konsekwencje. Dla tysięcy rodzin ta porażka banków stała się prywatnym zwycięstwem i finansowym wybawieniem. Paradoksem naszych czasów jest, że najlepszy sposób pomnożenia domowego majątku nie wiedzie przez giełdę ani lokaty, lecz przez salę sądową. Gdy 95–99% „szans” na wygraną leży po stronie konsumenta, trudno mówić tu już o ryzyku – to niemal pewna inwestycja w lepszą przyszłość.
Najlepsza lokata rzeczywiście okazała się pozwem przeciw bankowi – zyskowna, bezpieczna i sprawiedliwa. W sporze David kontra Goliat polscy kredytobiorcy pokazali, że warto chwycić za procę. Teraz pozostali frankowicze i „eurowicze” stoją przed wyborem: albo dalej drżeć na wahania kursów i decyzje banku, albo powiedzieć dość i sięgnąć po należne im prawa oraz pieniądze. Z perspektywy finansisty-felietonisty konkluzja jest jednoznaczna: nie ma dziś lepszej, pewniejszej lokaty kapitału niż odważne dochodzenie swoich racji w sądzie. Wszystkie liczby, wyroki i zdrowy rozsądek mówią tym samym głosem. Teraz pora, by usłyszeli go także ci, którzy wciąż się wahają. Kto ma kredyt w obcej walucie, ten trzyma w ręku klucz do skarbca – tym kluczem jest pozew.